MEKSYK: seria niefortunnych wydarzeń, ale Meksyk...

Meksyk przywitał nas wyjątkowo- serią niefortunnych wydarzeń. Później okazało się, że powiedzenie "ale Meksyk" nie wzięło się znikąd i bałaganu organizacyjnego doświadczaliśmy tam na każdym kroku. W tym poście trochę pomarudzę i pewnie nie zgodzą się ze mną osoby, które pojechały do Meksyku na wakacje zorganizowane. My jechaliśmy jak zwykle na własną rękę i oto, co się działo...




Zacznijmy od samego początku, a więc od naszego przylotu do Meksyku... Trochę pozmieniało się z naszymi lotami, więc przylecieliśmy 3 godziny później, niż początkowo było zaplanowane. Była 23:00, ale nie martwiliśmy się, ponieważ wypożyczalnia samochodów, w której zaklepaliśmy sobie auto była czynna całą dobę, a my mieliśmy nie tylko zarezerowane, ale też przedpłacone w 100% auto. Po odczekaniu około 20 minut, podjechał po nas busik z wypożyczalni. Zdecydowaliśmy się na firmę Mex Rent a Car. Cóż mogę powiedzieć- nie polecam, choć to jedna z największych lokalnych wypożyczalni z lepszymi cenami od międzynarodowych korporacji. Oto dlaczego: po przybyciu pod wypożyczalnię stanęliśmy w kolejkę, w której byliśmy drudzy. Przy trzech stanowiskach pracowali ludzie z Mexa. Po ponad pół godziny stania nikt nie odszedł od kontuaru, rozmowy toczyły się po hiszpańsku i nie do końca było wiadomo o co chodzi. Nic nie szło do przodu, po czym po godzinie okazało się, że nie ma już żadnego samochodu do wypożyczenia.... Nikt nie powiedział nam, że nie mamy po co tam stać. Nie wspominając o tym, że naszego przedpłaconego samochodu nie było... Nie dało się nic zrobić. Pracownicy Mex rozkładali tylko ręce i kazali składać do ich firmy reklamację, kompletna porażka. Była noc, a my byliśmy 40 km od Playa del Carmen, gdzie mieliśmy zarezerowany nocleg. W podobnej sytuacji była trójka młodych Niemców, z którymi ogarnęliśmy wspólną taksówkę-busik (wyszło nas 20 USD na głowę).


Przepiękna plaża w Tulum


Kolejne problemy spotkały nas już po chwili w Playa del Carmen, gdzie dotarliśmy około 1 w nocy... Okazało się, że ani gps, ani taksówkarze nie potrafią znaleźć naszego noclegu, który rezerwowaliśmy z Airbnb. Początkowo krążyliśmy busikiem po całym Playa del Carmen, potem odwieźliśmy do hotelu ziewających Niemców. Później wróciliśmy do poszukiwań. Po godzinie kierowca się poddał, miał ochotę wracać do siebie do Cancun, więc kazaliśmy się wysadzić w samym centrum miasta. Pytaliśmy ekspedientów, taksówkarzy, pytaliśmy nawet krążącej po okolicy policji turystycznej- nikt nie znał tego adresu... Rozmawialiśmy z nieskończoną liczbą osób i muszę przyznać, że poza nieanglojęzyczną policją wszyscy starali się nam pomóc, ale nie wiedzieli jak. Pani od zarezerowanego apartamentu miała wyłączony telefon... Lokalsi twierdzili, że nie ma w centrum takiej ulicy, że jest totalnie na obrzeżach miasta, a przecież mieliśmy mieszkać kilka kroków od plaży. Było już potwornie późno, a my po 3 lotach czuliśmy kompletną rezygnację. Stwierdziliśmy więc, że pójdziemy zameldować się w jakimkolwiek hotelu, a naszego apartamentu poszukamy rano. I to nie było łatwe... A później okazało się zwyczajnie niemożliwe. Po pierwsze, większość budynków w Playa del Carmen to condominia, czyli apartamentowce z portiernią, gdzie prywatni właściciele wynajmują swoje apartamenty- coś, co z zewnątrz wygląda na hotel wcale hotelem nie jest. Kiedy było już grubo po 3 i w końcu trafiliśmy na jakiś hotel, recepcjonista po długim oczekiwaniu przekazał nam ze smutkiem, że nie może nam już wynająć pokoju na tą noc, ponieważ system go nie przepuszcza. Było za późno i mieli mnóstwo gości, więc facet nawet nie wiedział, co jest wolne. W końcu był to okres świąteczno-sylwestrowy...


Błąkamy się po ulicach Playa del Carmen w nocy po przylocie


Było po 3, a my błąkaliśmy się bez celu po jakimś meksykańskim mieście. Z gratami, przemęczeni, zaskoczeni sytuacjami, jakie nas spotkały. Usiedliśmy zrezygnowani na schodach jednego z kondominiów i zastanawialiśmy się, co zrobić. W tym momencie cudem złapaliśmy jakieś darmowe wifi i napisaliśmy na szybko do właścicielki mieszkania. Odpisała po 3 minutach... Okazało się, że byliśmy raptem 100 metrów od apartamentu. W adresie był błąd. Zamiast wpisać nazwę rezydencji, wszystko było pogmatwane. Co za bezsens... Ale udało się, po 2 dniach podróży dotarliśmy...


Wygląda na to, że będziemy nocować na plaży... Moment kryzysowy

Kolejnym wydarzeniem, które nas zdenerwowało było odwołanie kolejnej przedpłaconej rezerwacji, którą mieliśmy na apartament w Tulum od 1go stycznia. Bawiąc się podczas imprezy sylwestrowej, napisał do nas portal booking, że nasza rezerwacja została anulowana przez gospodarza... W trakcie sylwestra....To w Polsce i w ogóle cywilizowanym świecie nie do pomyślenia, żeby zostawiać kogoś na lodzie parenaście godzin przed noclegiem. Portal zaproponował nam zmianę rezerwacji na cokolwiek innego, co zostało wolne, bo warto wspomnieć, że na czas świąteczno-sylwestrowy wszystko jest pełne, ale musieliśmy zapłacić na miejscu gotówką, bo obiekt nie dysponował terminalem. Warunki, jakie mieliśmy za bardzo wysoką cenę powodowały w nas frustrację. Gdyby cena byłą adekwatna, nie bylibyśmy aż tak wkurzeni. I przy okazji, jak jesteśmy w temacie płacenia kartą- w Meksyku spotykały nas wiele razy bezczelne sytuacje, kiedy za zapłatę kartą hotele, restauracje dodawały sobie po kilka % do ceny za możliwość zapłacenia kartą. To raz, a zaraz później dopytywali natrętnie, jaki napiwek chcemy doliczyć do kwoty: 10%, 15% czy nawet w jednym miejscu 30%... Można z nimi oszaleć, szczególnie, że ceny są bardzo wysokie, wyższe niż w innych odwiedzanych przez nas państwach.


Piesek w hotelu, którego wolę nawet nie pokazywać, Tulum


Denerwowała nas również niesłowność Meksykanów. Przykładowo, znaleźliśmy w końcu jakiś samochód w lokalnej agencji (nota bene dwa razy droższy, niż początkowo mieliśmy mieć w korporacji) i umówiliśmy się, że odbierzemy go za 2 dni o 9 rano. Stawiliśmy się punktualnie, żeby usłyszeć, że naszego auta nie ma, będzie po 13. Kiedy zaprotestowaliśmy, bo planowaliśmy na ten dzień wycieczkę na Chichen-Itza, to oni beztrosko odpowiedzieli- to jedźcie jutro. Kiedy kolejnego dnia miał być sylwester... Wiele razy dane słowo było łamane. Nawet znajomi, którzy ostatnie noce spędzali w bardzo dobrym hotelu w Zona Hotelera w Cancun i zmówili budzenie przed wylotem, nie zostali obudzeni. Ot, Meksyk. Czego się nie załatwi samemu, to jest w rozsypce.



Stał się cud- w końcu mamy samochód i jedziemy na Chichen-Itza

Z innej beczki, znajomi mieli dość denerwującą akcję w sklepie SevenEleven. W sylwestrową noc około 1 stanęli w kolejce, żeby kupić sobie chipsy. Dziewczyna zaczęła jeść już w kolejce, a kiedy próbowali zapłacić, okazało się, że nie działają terminale, bo (jak to w Meksyku), coś się o północy poprzestawiało i cały system padł. Chłopak miał USD w gotówce przy sobie, które wyciągnął usiłując zapłacić. Zawsze wcześniej było tak, że Meksykanie chętnie przyjmowali amerykańskie dolary, bo zarabiali dodatkowo na nieuczciwym kursie, ale akurat tym razem kobieta zaczęła się awanturować, że dolarów nie chce i że wzywa policję...Wpadliśmy na dziwną scenę- jedna osoba za kratą w sklepie, druga poza sklepem z krzyczącą sprzedawczynią i policjantem na motorku usiłującym przekazać coś przez googletranslator... Szybko zapytaliśmy znajomych, co się stało i zaczęliśmy pytać policjanta po hiszpańsku, jaki jest problem, skoro znajomi mają pieniądze- usłyszeliśmy w odpowiedzi, że zepsuły się terminale. Ręce opadają, problem rozwiązał się w sekundę.


Na koniec piękny widok- Rivera Maya, żeby nie było...

Nie chcę marudzić, bo Meksyk, to bardzo ciekawy kraj. De facto nie poznaliśmy Meksyku, tylko Jukatan, który przejechaliśmy samochodem, ale sytuacji dziwnych i spowodowanych ich niefrasobliwością było dużo dużo więcej, niż w innych krajach. Ledwo wróciliśmy z Argentyny, gdzie wszystko szło planowo i na ludziach można było polegać, a Meksykanie sprawili, że po 3 dniach wiedzieliśmy, że nie możemy wierzyć w dane nam słowo. I nie jest to ich zła wola, bo są z reguły bardzo sympatyczni, ale traktują pewne rzeczy dość olewacko. Jakoś to będzie albo nie wiem, przepraszam i rozkładam ręce. Brakowało nam inicjatywy z ich strony, żeby rozwiązać nasze problemy, do których oni się przyczyniali. Byliśmy nawet świadkami, jak na autostradzie na Chichen-Itza samochód jechał pod prąd, na czołówkę... Ale wtedy byliśmy już tydzień na miejscu i aż tak nas to nie zdziwiło... Kolejne, pozytywne przygody opiszę już wkrótce.

Komentarze