ARGENTYNA: Indianie, lamy i solna pustynia

Na północno-zachodnim krańcu Argentyny, w rogu między Chle, a Boliwią znajduje się świat nieco zapomniany przez resztę kraju. Mieszkają w nim argentyńscy Indianie, którzy są wykluczeni z życia politycznego i ekonomicznego, zajmując się wyrabianiem rękodzieła, ubrań z wełny lam i uprawą kukurydzy. Zapuściliśmy się w te rejony ze względu na przepiękne pustynie solne- Salinas Grandes, a przy okazji odkryliśmy jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Argentynie.



Argentyna była pierwszym państwem Ameryki Południowej, jakie zwiedziliśmy. Kiedy zaczęliśmy planować podróż po tym kraju, rozmarzeni przeglądaliśmy również inne atrakcje kontynentu i jednym z naszych pierwszych życzeń było pojechać na pustynię solną. Zdjęcia, jakie można znaleźć w internecie są oszałamiające- ludzie skaczący po białej spękanej niekończącej się połaci kryształów soli, biel przepięknie kontrastująca z błękitem nieba... To było to, co chcieliśmy zobaczyć. Największa pustynia solna znajduje się w Boliwii i jest to słynna Salar de Uyuni. Zaczęliśmy więc kombinować, jak dojechać do Boliwii, jak można by przewieźć auto lub zostawić je i dojechać kawałek busem po przekroczeniu granicy z Argentyną. Później szukaliśmy lotu, ale lot z przesiadkami z Buenos do UYU to około 3 tysięcy złotych... Po poczuciu zawodu i dalszym poszukiwaniu rozwiązania idealnego okazało się, że Argentyna posiada bliźniaczą, nieco mniejszą pustynię zwaną Salinas Grandes. Obie pustynie powstawały w podobnym czasie- pierwsze kryształy zaczęły kształtować się 10 milionów lat temu. To niesamowite, prawda? 


Salinas Grandes, pustynia solna w Argentynie


Zaczynając tak, jak należy czyli od początku... Startowaliśmy w Buenos Aires i do salin mieliśmy około 1700 kilometrów w jedną stronę, czyli jak na warunki argentyńskie bardzo daleko (w tym momencie nawigacja pokazuje 20 godzin jazdy).  Był to najdalej wysunięty punkt naszej wyprawy. Trasę podzieliliśmy na kilka etapów, zwiedzając po drodze Rosario, Cordobę, nocując również w San Miguel de Tucuman (duże, ale wyjątkowo brzydkie miasto, z którego szybko uciekaliśmy, nie polecam), a później zatrzymując się na dłużej w Salcie, której poświęcę osobny post. Saltę potraktowaliśmy jako bazę wypadową na solną pustynię oraz indiańskie miasteczka, które znajdowały się po drodze. 


Położenie Purmamarca

Z Salty jest "tylko" 250 kilometrów do Salinas Grandes, ale jako, że mamy do czynienia ze znaczną różnicą wysokości i krętymi górskimi drogami, to jedzie się aż 4 godziny. Warto przemyśleć, czy chcemy się przemieszczać w miarę żwawo, czy na spokojnie kontemplować indiańskie wioski, ponieważ można ogarnąć ten region w dzień lub poświęcić mu pełne dwa dni. Szlak indiańskich wiosek zaczyna się w Purmamarca i obejmuje między innymi Tilcarę i Humahuacę, które wszystkie są warte odwiedzenia, acz dość podobne lub można zobaczyć samą Purmamarcę i już w niej skręcić na drogę numer 52, w stronę pustyni solnej. Wtedy zwiedzając region indiański plus saliny, można wrócić spokojnie tego samego dnia do Salty na nocleg. Indiańskie wioski są tak malutkie, że ich infrastruktura turystyczna jest mocno ograniczona. Nasza jednodniowa wycieczka była wystarczająca, żeby zobaczyć to, co najważniejsze i poczuć pustynny klimat tych rejonów. 


Kaktusy oglądane zza szyby samochodu po drodze


Rękodzieła w Purmamarca


To, co najbardziej uderza, to zmiana krajobrazu. Salta położona jest między zielonymi wzgórzami, na których często osiadały chmury i kropił deszcz (widok przypominał mi kolumbijskie Medelin, które znamy z filmów, czy seriali). Jadąc w stronę salin, przechodziliśmy bardzo szybko przez kolejne etapy: zalesione góry ustąpiły górom coraz bardziej pozbawionym roślinności, przeistaczając się później w skaliste  wąwozy rodem z Arizony. Kaktusów było coraz więcej. W końcu wdrapywaliśmy się samochodem na wysokie pasma górskie, pierwszy raz mając do czynienia z Andami... Najwyższy szczyt do jakiego dojechaliśmy miał 4100 metrów nad poziomem morza. Za nim zaczęliśmy zjeżdżać w dół- pustynią- początkowo skalistą, później coraz bardziej piaszczystą. Kocham zwierzęta, więc od dawna marzyło mi się, żeby zobaczyć lamy... I udało się. Stadko 4 sztuk pasło się bardzo blisko Salinas Grandes przy drodze. Zatrzymaliśmy się i wysiedliśmy z samochodu, co nieco je zaniepokoiło. Byliśmy bardzo blisko, obserwując się wzajemnie. Są przepiękne, bardzo delikatne, ich kolor zlewał się z kolorami pustyni. W miejscu, w którym były, było tak cicho, że słyszeliśmy brzęczenie muchy... Poza nami przejechał raptem jeden samochód... Zachwyceni ciszą, spokojem, brakiem ruchu i bezkresnym krajobrazem robiliśmy sobie zdjęcia na drodze, ukazujące kawałek odległego świata, jakiego mogliśmy doświadczyć. To było coś pięknego.

Wpierw było zielono...

Czy to już USA czy nadal Argentyna?

I w końcu lamy na wolności na pustyni :)

Sama słodycz


Kolejne wspaniałe widoki czekały na nas kilka kilometrów dalej. Pustynia solna w Argentynie jest bardzo podobna do Doliny Śmierci, którą rok temu zwiedzaliśmy w USA, ale w Salinas Grandes nie było aż tak gorąco (30 stopni kontra 48 stopni w USA...). Na tabliczce, jaka stała na pustyni przeczytaliśmy, że miejsce to jest jednym z 7 cudów natury w Argentynie. Tak, jak wspomniałam wcześniej, pierwsze kryształy soli zaczęły się kształtować miliony lat temu. Widok był niesamowity.... Po prostu połacie nieskazitelnie białej, kryształowej ziemi ciągnące się hen daleko (dojść można jedynie około 100 metrów wgłąb salin, jest to miejsce, gdzie faktycznie wydobywana jest sól), kontrastujące z błękitem nieba. Niesamowita sceneria do zdjęć... Wyzwalająca w człowieku dziecko :) Salinas Grandes ma malutką infrastrukturę turystyczną- darmowy parking, kilka budek z pamiątkami (nawet stoiska są zrobione z kryształów soli, niczym w Wieliczce), krzesełka, stoliczki oraz sporą kryształową lamę. Naprawdę, warto tutaj przyjechać. 


Dotarliśmy w najdalszy punkt naszej wyprawy, Salinas Grandes


Pamiątkowa sesja


Po drodze zwiedziliśmy także wieś indiańską Purmamarca. Jest to malownicza, ale mikroskopijna miejscowość, w której mieszka raptem 700 osób (w pozostałych wioskach liczba mieszkańców jest podobna). Można się tutaj zaopatrzeć we wspaniałe wyroby z wełny lam, sweterki, narzuty, papcie, rękawiczki. Są cukierki i herbatki z liści koki, których spróbowaliśmy. Widok jest malowniczy, ponieważ i domy i ulice i otaczające wieś góry mają ciepłe pomarańczowo-czerwone kolory. W Purmamarca atrakcję stanowi wzgórze Cerro el Porito, czyli kolorowa góra, która wygląda, niczym pomalowana przez malarza. W zależności od tego, jak pada światło słoneczne, wzgórze mieni się przeróżnymi kolorami. Można udać się na spacer na punkt widokowy, z którego widać tak malownicze wzgórze, jak i dachy Purmamarca. Wycieczka do tego miejsca, nieco zapomnianego przez świat, była naprawdę ciekawa. Zobaczyliśmy kulturę indiańską w pięknym wydaniu, szczerą, nienachalną, taką, jaka jest naprawdę. Widzieliśmy ludzi, którzy składali ofiarę z koźlęcia przed figurą Matki Bożej, szli w pochodzie na jednej ze swoich kilku zakurzonych ulic. Zastanawiałam się, jak to jest żyć w takim miejscu- wstawać co rano do "pracy", czyli swojego straganu na rynku, znać wszystkich sąsiadów i mieszkańców z imienia, żyć w miasteczku, w którym jest może 10 ulic na krzyż.... Ciekawa sprawa. Ciekawe jest to, że są jeszcze na świecie takie miejsca. Polecam.


Widok na kolorowe wzgórze
Widok na Purmamarca z punktu widokowego
Bazar na ryneczku w Purmamarca

Komentarze