W tym poście możecie przeczytać o największym do tej pory przypale i akcji, jaka miała miejsce podczas naszych wypraw po świecie. Do tej pory nic jej nie przebiło...
Sytuacja miała miejsce w Wietnamie w okolicy Phan Thiet w 2013 roku, ale wydaje mi się, jakby miało to miejsce wczoraj... Zapraszam do lektury!
W Mui Ne spędzaliśmy około 6 leniwych dni, które poświęciliśmy na plażowanie, kosztowanie dobrej, wietnamskiej kuchni oraz naukę surfingu. Szkółek surfingu jest w tej okolicy bardzo dużo, nam trafił się instruktor z Anglii, który zaproponował wyjazd kilkanaście km dalej na półwysep, na którym mocno wieje i są doskonałe warunki do nauki. Pojechaliśmy w dwa skuterki- jeden instruktora, drugi skuter-taxi. Na plaży spędziliśmy dobrych kilka godzin, po których udaliśmy się w drogę powrotną i wtedy też zaczęła się cała akcja...
Do Mui Ne prowadziła z miejsca surfingowego jedna, jedyna droga wijąca się wzdłuż morza, przechodząca przez większe i mniejsze wioski, na której jeździły głównie motorki i rowery (Wietnam to jedyny kraj z Azji Południowo-Wschodniej, gdzie poza milionami motorynek mamy na drodze drugie tyle rowerów...). Ruszyłam na skuterku-taksówce, a chłopaki pojechali za mną i Wietnamczykiem. Kiedy po kilkunastu minutach jazdy dotarłam do naszej miejscowości, zorientowałam się, że drugi skuter nie jedzie za mną. Poczekałam dobre kilka minut, ale mój mąż i instruktor nie pojawiali się. Po 15 minutach wiedziałam, że coś musiało się stać- zrobiło mi się gorąco. Mój taksówkarz czekał cały czas ze mną na drodze, pytając co się stało i czy nie zwieźć mnie do hotelu. Dodam, że nie mogłam się z nikim skontaktować, bo po pływaniu wszystkie rzeczy typu telefony, portfele, klucz do hotelu zostały u mnie w torebce, a Robert jechał jedynie w kąpielówkach. Mój taksówkarz zrozumiał o co mi chodzi i zaproponował, że przejedziemy jeszcze raz tą samą trasą tam i z powrotem, rozglądając się za chłopakami. Oczami wyobraźni widziałam ich roztrzaskanych, leżących gdzieś w rowie albo jeszcze inne tego typu obrazy... Usłyszałam też, że najbliższy szpital znajduje się w HCMC czyli jakieś 200 km od nas...
Robiąc ponownie tą samą trasę, tylko dużo wolniej, nie zobaczyłam nigdzie ani wypadku ani chłopaków. Postanowiłam wrócić do Mui Ne i stać na środku tej jedynej drogi oczekując, że w końcu przyjadą. Miałam już łzy w oczach, co zauważyło kilka osób i w końcu zbiegło się tam pół miasteczka. Po kilku minutach otaczało mnie kilkunastu Wietnamczyków na motorkach żywo ze sobą dyskutujących i sugerujących co chwilę "hotel, hotel". Nie zgadzałam się. Jak mogłam iść do hotelu, jak nie wiedziałam, co się dzieje z moim mężem...
Teraz musimy na jakiś czas przenieść się z kamerą na drugą stronę tej akcji, czyli do chłopaków jadących za nami motorkiem. Wietnam to kraj socjalistyczny- mocno pachnie znanym nam sprzed lat reżimem i momentami jest bardzo specyficznie. Lokalna milicja czuwa wyjątkowo mocno nad "bezpieczeństwem" turystów, dbając o to, żeby każdy miał na swojej głowie kask, kiedy jeździ skuterem. Jako, że chłopaki nie mieli kasków, to po drodze zostali zatrzymani przez pana milicjanta, który zaproponował w zamian za ten brak pewną dość wygórowaną kwotę w dongach. Niestety- pieniądze miałam ja. Milicjant był niewzruszony i prawdę mówiąc, niewiele rozumiał z ich tłumaczenia po angielsku, zapisał na kartce kwotę, jakiej oczekuje. Anglik zaoferował się na to, że pójdzie "w miasto" pożyczać pieniądze, a mojego męża posadzono w areszcie (twierdzi, że drzwi były jedynie przymknięte, nie zamknęli go na klucz ;)) jako zastaw. Poprosił Anglika (znaliśmy gościa zaledwie kilka godzin), by ten po niego wrócił....
Dziwna to była sytuacja, szkoda, że Robert nie może opisać tego, co czuł siedząc w wietnamskiej celi. Podejrzewa, że tylko Rambo może go zrozumieć. :))) Na szczęście, po jakimś czasie Anglik wrócił po niego i zapłacił wymaganą kwotę. Jednakże, problem nie był rozwiązany, ponieważ nadal nie mieli jednego brakującego kasku i kilka dobrym kilometrów do przejechania, a milicjant obserwował uważnie, co zrobią, gotów puścić się za nimi w razie drugiej próby popełnienia "przestępstwa". Przez chwilę prowadzili motor, kombinując, co zrobić. Nie mieli pieniędzy, żeby kask kupić, ale poprosili przejeżdżającego Wietnamczyka, żeby dał im swój kask i podrzucił ich na kredyt do Mui Ne, gdzie będą mu mogli zapłacić. Facet zgodził się, ale pod warunkiem, że najpierw podjadą odwieźć komuś tam gęś, którą miał akurat przy sobie w siatce (żywą!... płaczę, kiedy to piszę...). Tak więc Robert udał się z facetem i gęsią kawałek dalej, po czym po przekazaniu reklamówki pojechali w moją stronę.
Tymczasem wróćmy do mnie- stojącej na środku drogi w Mui Ne z kilkunastoma zmartwionymi osobami, nie mówiącymi po angielsku. Po godzinie stwierdziłam, że muszę jakoś nawiązać kontakt z chłopakami. Jeśli telefon Roberta był przy mnie, musiałam zdobyć numer do Anglika. Zdecydowałam się ruszyć plażą i poszukać szkółki, do której on należał. Szkółek surfingu jest w tamtej okolicy kilkadziesiąt- nie miałam planu, jak odnajdę tę właściwą, ale nie miałam innego pomysłu na to, co powinnam zrobić. Szłam plażą zrezygnowana, rozglądając się dookoła, starając się przypomnieć sobie miejsce, z którego ruszaliśmy, kiedy to nagle usłyszałam wołanie: "Girl from Poland??". W moją stronę szło dwóch surferów. Okazało się, że Anglik zadzwonił już do swojej szkółki, przekazał, co się stało i kazał mnie szukać w Mui Ne. Co za ulga! "Don't worry, they are ok! They were arrested." Prawie padłam trupem słysząc to zdanie, ale szybko wytłumaczyli mi, że chłopaki są już w drodze. Po kilkunastu minutach padliśmy sobie w ramiona. Od tej pory nie rozdzielamy się na egzotycznych wyjazdach i zawsze mamy telefony przy sobie. A ta historia stała się już naszą rodzinną legendą. Jest co wspominać! :)
Komentarze
Prześlij komentarz